Gdy się wreszcie pojawiłem – ponaglany telefonami jaxa – nie poznałem miejsca spotkania. Ekipa telewizyjna, lampy, kamery, duża frekwencja. Już chciałem przeprosić i wyjść gdy dojrzałem nieogoloną twarz Valmonta. Czyli jednak wszystko w normie, jestem na miejscu.
Mianowicie MiłaPaniZTelewizji postanowiła zrobić reportaż o renesansie planszówkowym. Stąd całe zamieszanie. Fajnie, aczkolwiek szkoda, że nie udało się tego zorganizować w piątki na Smolnej. Tam nasze planszówkowe szaleństwo nabiera prawdziwych rumieńców gdy czterdziestoosobowa grupa osób bawi się przy grach wojennych i Eurograch. Wróćmy jednak do czwartku.
Sam plan był prosty. Pędrak miał indywidualnie strzelić parę mądrości przed kamerą. Co się właściwie obecnie dzieje, w co gramy i dlaczego. A później swobodnie kamera miała nakręcić nasze rozgrywki. Dodatkowo wymagano od nas pochowania wszelkich rekwizytów z nazwami produktów (typu butelek Coca-Cola czy piw) oraz nie używania wulgaryzmów. To ostatnie było szczególnie bolesne dla Valmonta i Don Simona. Od tej pory musieli się porozumiewać bełkotliwą mroczną mową opartą na paru spójnikach i zaimkach 🙂
Przeszliśmy więc do zabawy, a w tle filmowała nas ekipa TV. Przy jednym stole wystartowało Wysokie Napięcie, przy drugim Wallenstein. Po zrobieniu całego materiału MiłaPaniZTelewizji podziękowała wszystkim za współpracę i zapowiedziała emisje na 27 listopada o godzinie 15.30 (15.35). Wszystko w programie o nazwie TREND’owaci. Cóż pozostaje mi tylko wszystkich zaprosić. Zobaczymy jaki będzie efekt końcowy.
Sam podczas pobytu oddałem się zabawie przy dwóch grach:
Wallenstein
Wreszcie Wallenstein przestał dla mnie być enigmatyczną nazwą i mogłem sprawdzić go w praniu. Szczególnie, że na horyzoncie pojawił się Shogun, który jest reedycją Wallensteina. Zmieniono w nim tylko rys historyczny i odświeżono oprawę graficzną.
Wracając jednak do pierwowzoru. Rozgrywka dzieje się w czasie wojny trzydziestoletniej, czyli w pierwszej połowie XVII wieku. Wszystko ma miejsce głównie na terenie dzisiejszych Niemiec i Austrii. Każdy z graczy otrzymuje w quasi-losowy sposób kilka początkowych prowincji. Umieszcza też na nich początkowe armie. Celem oczywiście jest zdobycie jak największej liczby punktów zwycięstwa.
Wallenstein to ostatnio bardzo modne połączenie gry wojennej z elementami Eurogry. Mamy zatem typowo strategiczny, militarny charakter gry, a jednocześnie nowatorską i prostą mechanikę, dostarczającą wiele wyborów i możliwości. W czasie rozgrywki nie tylko budujemy armię, toczymy potyczki i zdobywamy nowe ziemie, ale też zarządzamy naszymi posiadłościami. Odpowiadamy za zbieranie plonów oraz gotówki, radzenie sobie z niepokojami chłopskimi, stawianie pałaców, katedr czy faktorii handlowych.
Planszówka zawiera dwa fajne, oryginalne pomysły co do sterowania przebiegiem rozgrywki. Po pierwsze gracze dostają karty swoich prowincji i przed rozpoczęciem danego sezonu muszą zaplanować co będzie się działo na danych ziemiach. Czy zostaną pobrane podatki czy może zapełnione żywnością spichlerze, a może zrobimy rekrutacje wojska w danym miejscu lub wydamy rozkaz wymarszu i zaatakujemy sąsiada? W każdej prowincji można zdecydować się tylko na jedną czynność, a więc trzeba dokładnie zaplanować kto co będzie robił. Najlepiej jednocześnie wzmacniać gospodarkę i prowadzić podboje. To co gracze zaplanują zostanie później “odpalone” w pewnej kolejności, nie zawsze od razu znanej wszystkim uczestnikom. Drugi fajny patent to mechanizm bitwy. Oparty on jest o ciekawą konstrukcję przypominającą połączenie dice tower z miską dla psa. Generalnie chodzi o to, że wrzucamy kostki reprezentujące siłę naszych wojsk do wieży, ale nigdy nie wiemy ile stamtąd ich wypadnie. Jeżeli przegramy bo wypadnie kostek mniej to pozostałe kostki zostają gdzieś w wieży i przy następnych bataliach mogą nas nagle wspomóc. Ciekawy mechanizm bo dostarcza nam losowości, ale jednocześnie redukuje jej kompletną nieprzewidywalność. Podczas rozgrywki jeszcze całkowicie nad nim nie panowałem i nie mogłem wyciągnąć korzyści z pamiętania co mi w wieży zostało, jednak ufam, że da się tym jako tako sterować.
Graliśmy podczas rozgrywki w piątkę: ja, Don Simon, Valmont, jax i ragozd. Nie do końca początkowo wiedziałem co trzeba robić, aby było dobrze. Stąd w pierwszej turze olałem zbieranie żywności. Jak się okazało był to niewybaczalny błąd, bo w zimie nie wystarczyło mi na wyżywienie ludności i spotkałem się z gwałtownym protestem moich podwładnych. Krótko mówiąc miałem kilka buntów chłopskich. Wallenstein należy do gier, które nie wybaczają błędów, tak więc po pierwszej kolejce nie byłem już dla doświadczonych graczy zagrożeniem w walce o zwycięstwo.
Jak pokazała rozgrywka bardzo duże znaczenie ma umiar w walce i prawidłowe sojusze. Oczywiście bitwy odbywają się, przynoszą korzyści, ale trzeba wiedzieć kiedy powiedzieć stop i zająć się rozwojem swoich ziem pod względem infrastruktury. Bo właśnie przewaga w pałacach, katedrach czy faktoriach handlowych daje najwięcej punktów. Do tego zbyt duża liczba prowincji jest trudna w wyżywieniu. Sojusze są często decydujące i znalezienie dobrego partnera, może pozwolić na sukces podczas gry. Nawet jeżeli będziemy promować rozgrywkę pasywną nad agresywnym działaniem. Co pokazał sojusz jax – ragozd. Obaj byli w czołówce punktacji, a ragozd ostatecznie wygrał. Pomimo, że bitew nie stoczył zbyt wiele.
Generalnie bardzo fajna gra, oparta o inteligentną mechanikę. Dobrze, że wyszła jej reedycja, do tego w ciekawszym dla mniej klimacie japońskich konfliktów. Warto więc pomyśleć o zdobyciu Shoguna. Sama rozgrywka nie należy do krótkich, szczególnie gdy w czasie partii prowadzi się sporo negocjacji dyplomatycznych. Nam partia zajęła około trzech godzin. No i trochę bolesne jest, że jak na starcie popełnisz poważną pomyłkę to przestajesz się liczyć w walce o zwycięstwo. Poza tym szykuję się, żeby znowu ją sprawdzić. Wreszcie gdy wiem już jak grać, będę mógł być groźniejszym przeciwnikiem dla współgraczy.
Ogólna ocena:
Złożoność gry:
Oprawa wizualna:
Ponieważ Wallenstein jest nieosiągalny, zdjęcia i ceny odwołują się do remake’a Shoguna.
Zdjęcia
Hobbit: 165,00 zł |
Space Dealer
Popełniłem tym razem spory błąd edukacyjny. Zagraliśmy w wersje dla zaawansowanych,
choć tylko ja i jax graliśmy w to wcześniej. Dla ja_na i Browariona była to pierwsza styczność z Space Dealerem. Po trzydziestu minutach obaj debiutanci byli kłębkiem nerwów. U Browariona wśród epitetów pełnych oszołomienia można było wychwycić pozytywną reakcję. U ja_na pomimo, że wygrał, pojawiła się druzgocąca krytyka i ocena, że to gra zupełnie nie dla niego. Choć nie odmawiał oryginalności mechanice. Bardzo możliwe, że same wnioski obu graczy przy wersji standardowej by się nie zmieniły, ale byłyby z pewnością bardziej złagodzone, a debiutanci nie przeżyliby trzydziestu minut w stresie chwytającym wprost za gardło. Na przykład, w ostatnią sobotę zagrałem znowu w Space Dealera z innymi debiutantami: Jasiem i bazikiem, w wersje podstawową. I nie było aż tak nerwowej atmosfery, a znacznie bardziej pozytywne wrażenia. Stąd pamiętajcie – Space Dealer najpierw w wersji podstawowej!
Po tych partiach zmyłem się do domu zostawiając towarzystwo bawiące się przy Elasundzie. Wszystko wskazuje, że Stoney Point Java zostaje obecnie najważniejszym miejscem czwartkowych spotkań w Warszawie. Przynajmniej na okres zimowy.
Zdjęcia
PlayMe: EUR 28,95 |