
Na Pionku dostałem od Jarka z Egmontu grę o żółwiach. W prezencie dla moich dzieciaków. Dzieci jak to dzieci, zagrały dwa razy i poleciały na podwórko ganiać na rowerach. Ja w żółwikach się zakochałem. Zagrałem w nie pięć razy w weekend, a w poniedziałek przyniosłem je do MDK i zmusiłem do gry Goora, Korzenia i Mst.
Byliśmy po dwóch kolejkach, kiedy podeszła do nas ekipa po skończonej partii Kingsburga: Silent, Salou, Multidej i nagle zapanowała eksplozja.
Ja też chcę grać! Można się dołączyć? Na ilu to jest graczy? Okazało się, że chętnych do gry jest siedem osób i wrzeszczą one, te osoby w niebogłosy. Pośród tych krzyków i przepychania się do planszy z żółwikami dostrzegłem wstrząśniętego Mst, który siedział obok mnie i wyszeptał pod nosem:
Ludzie. Ja w to nie chcę grać. Z przyjemnością zwolnię komuś miejsce.Otóż po raz tysiąc sześćset czterdziesty czwarty postanowiłem dziś zakrzyknąć do planszówkowej braci. Różne mamy gusty! Różne gry lubimy! Tolerujmy się w tej różnorodności! Mst boi się żółwików, a ja boję się Khronosa. I jest ta różnorodność super stykiem dla naszej znajomości. Bo raz on złoi mnie w Dvonna, a raz ja zmłucę go w Crokinole. On pokaże mi coś ciężkiego, ja mu coś szalonego. Viva kluby graczy. Viva bratanie się, wymiana doświadczeń, viva tolerancja dla odmiennych gustów.