Panta rhei. Tym sentencjonalnym wstępem zapozycjonowałem tekst w google pod hasłem „filozofia” i zaspokoiwszy swe intelektualne ambicje mogę przejść do meritum, czyli krótkiej rozprawki o błahych grach planszowych. Słynnego powiedzenia Heraklita nie użyłem przypadkowo – tematem będzie właśnie zmienność, czy raczej ewolucja moich planszowych oczekiwań. Ewolucja, która sprawia, że coraz ciężej znaleźć mi grę dla siebie w Europie.
Dawno, dawno temu w ciemnych wiekach średniowiecza panowała Magia i Miecz, Ryzyko i Eurobusiness. Była wojna, było ciężko – sami wiecie. Wraz z desantem wypasających owce drewnianych osadników nadeszły nowe, wspaniałe czasy. Precz odrzucono kostkowe zabobony (choć perfidni osadnicy jeszcze się za nimi ukrywali), nastały nowe cyber-czasy niemieckiego techno-doktora Reinera. W swoim sekretnym laboratorium z matematyczną precyzją tworzył kolejne twory, których pokraczne truchła pod mizernym płaszczykiem fabularnej historii skrywały ciągi arytmetyczne, logarytmy, całki i inne zabawne sposoby zdobywania punktów. Było to nowe i było to dobre. Amerykański ruch oporu próbował wprawdzie przemycać do kraju wypełnione plastikiem i kolorowymi zdjęciami przygody dla Prawdziwych Mężczyzn ™, ale będące nieodrodnymi dziećmi Magii i Miecza (zaledwie przebranymi w inne szmatki) nie mogły stawić czoła precyzyjnej machinie śmierci doktora. Aż pojawiło się Keltis…
Każdy z nas ma pewnie grę, która w jakiś szczególny sposób zapadła mu w pamięć i staje się kamieniem węgielnym nowych czasów. W moim przypadku tak chyba było właśnie z Keltis. Już wcześniej urok niemieckiej szkoły czasem przygasał przywalony tonami klimatycznego piachu (Tygrys i Eufrat!), ale to właśnie ta gra definitywnie zakończyła mój, wcale nie taki burzliwy, romans z doktorem. Nigdy więcej beznamiętnego zagrywania kart, przesuwania klocuszków bez sensu i bez emocji, zmagania się z cybernetycznymi grami „bez serc, bez ducha”. Klimat i tematyka, głupcze!
Czyżbym stawał się wypełnionym piwem i hamburgerami typowym odbiorcą produktów Fantasy Flight Games? Wcześniejsze amerykańskie produkcje oferowały ciekawy setting wypełniony nieco bardziej rozbudowanym (o pół rozebrane księżniczki) Grzybobraniem. Ostatnimi czasy obficie czerpiąc z europejskiej szkoły, wydają się jednak oferować nieco bardziej ambitne gry – stąd spoglądanie w stronę plastiku nie wydaje się już takim faux pas. I szczerze mówiąc – to właśnie tam upatruję moich przyszłych zakupów. To właśnie tamte gry szybciej i lepiej się adaptują – wirtuozi klimatu uczą się mechaniki, podczas gdy toporni mechanicy nie potrafią sklecić nic ponad „kto zbuduje najlepszą świątynię wygrywa”.
Chcę być imperatorem, który na swoich poddanych odreagowuje robocze stresy. Chcę kolonizować nowe światy nie myśląc o zmianie pieluchy. Chcę batem i marchewką zmuszać moich naukowców do wynalezienia nowego Wielkiego Działa na Kołach, którym z braterską pomocą ruszę do uciskanych obywateli Maximusa Panchoniusa. Chcę budować, kupować, produkować, walczyć. Czy coś takiego znajdę w ostatnich produkcjach ze starego kontynentu? Nie zrozumcie mnie źle – ciągle gram w Wysokie Napięcie, Puerto Rico, Age of Empires, czy Through the Ages. Ale tak mało premier z ostatniego Essen wywołuje jakiekolwiek emocje. Tak mało nadchodzących tytułów przyciąga do siebie. Europa umarła…