Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Banał. Na szczęście dzięki naszemu hobby oklepane „panowie! zrzutka na kieliszek chleba!” możemy zamienić we „wspólną walkę z demonicznym królem ZUA”, „bohaterskie zmaganie z wirusami (i HAZMAT suits)”, czy „romantyczny spacer do Mordoru”. Świetny pomysł i super zabawa! Szkoda tylko, że nie działa w planszówkach…
Kooperacja to żyła złota ostatnich lat w branży gier konsolowych. Wielu graczy (w tym wyżej podpisany) szuka kolejnych możliwości przeżycia przygód razem ze swoimi znajomymi. Implementacja tego trybu to rzecz może nie tyle niezbędna, co bardzo pożądana – zwłaszcza przez wydawcę, dla którego oznacza ona dodatkowe pudełka lądujące w koszykach fanów. Co-op rządzi!
W przypadku planszówek gałąź ta jest zaledwie niewielką niszą – niszą, która ma jednak głośnych i popularnych reprezentantów i która sukcesywnie poszerza się o kolejne pozycje. Pozycje, które w moim odczuciu łączy jedna cecha – są słabe.
Od razu pobawmy się w fetyszystę ludologa (z różnych przyczyn nudziarza i gbura) i podzielmy gatunek na dwa szczepy – każdy oferujący toksynę innego typu.
Szczep pierwszy, łagodniejszy – gracze kontra plansza. Sprawa prosta, nudna, powtarzalna – wieloosobowa grupa obwarowana szeregiem reguł (sprowadzających się w dużej mierze do symulacji Boardgame Intelligence) udaje, że nie „bawi się” w sztucznie rozdętego samotnika, tylko dzielnie walczy z wyzwaniami podsuwanymi przez złowieszczą planszę. Mogą to być złe duchy, pączkujące wirusy, czy sam Sauron i jego menażeria. Efekt jest niezmiennie ten sam – jeden szeryf i wielu zastępców, lub w bardziej realistycznej wersji jeden król i reszta plebsu. Oczywiście reguły zwykle starają się przeciwdziałać tej sytuacji zabraniając pokazywać swoje zasoby, nakazując mówić tylko po staropolsku używając czcionki gothic lub zasypując biedaków przeraźliwą ilością tekstu, byle tylko siedzieli cicho i się dobrze bawili. Rewelacja! Wszystko zależy od grających? Może i tak, ale w moich rozgrywkach albo był jeden dyrygent, który się dobrze bawił albo wszyscy usilnie starali się nie dopuścić do takiej sytuacji uciszając co aktywniejszych graczy i dobrze nie bawił się nikt. Gdzie tutaj sens?
Szczep drugi, złośliwy – gracze kontra plansza + zdrajca lub bardziej prozaicznie i przygodowo gracze kontra gracz. No, tutaj nie ma przebacz – jest ryzyko, jest zabawa. No, przynajmniej dla niektórych. Czasem. Ta koncepcja ma swoje zalety – zwłaszcza (nowe mutacje prosto z kosmosu), gdy swoją tożsamość poznajemy dopiero w trakcie gry. W wersji standardowej typowej dla „dungeon crawlers” w typie Dooma, czy Draculi (choć podziemi akurat tam nie ma) bawi się dwóch graczy – Wujek Samo Zło i ten Król od plebsu. Zawsze to trochę lepiej, ale czemu nie pograć po prostu w wariant 2-osobowy? W grach ze zdrajcą jest ciekawiej – zwłaszcza, jeśli tym zdrajcą jesteśmy my. Trzeba kombinować, udawać, mataczyć i – jeśli zdrajców jest kilku – próbować wykryć swoich kompanów. Poczciwiny grające po stronie dobra mają niestety mniej szczęścia – ot, trzeba kolejny raz odwalać pańszczyznę ratując świat, statek, czy Camelot, czasem dla rozrywki wykrzykując „Ty płatny zdrajco, pachołku Rosji!”. Efekt jest taki, że wszyscy chcą grać jako przystojny kapitan Kloss lub piękna Number Six (w zależności od preferencji). Ale nawet wtedy musimy bardzo „chcieć” się dobrze bawić. Trzeba przebrnąć przez tonę tekstu, kart, reguł i powtarzalnych czynności, które są zwykłym wypełniaczem mającym jakoś zapełnić czas i dać poczucie, że naprawdę wykrywamy szpiega. Dlatego jeśli nie jesteśmy hardkorowym fanem serialu Battlestar Galactica to jego planszowa wersja znuży nas i znudzi. Dlatego pozbawiony tych wypełniaczy Resistance jest jeszcze gorszy – autorzy nawet nie silą się na przekupienie nas figurkami, kartami, czy planszą – ot, dają kilka reguł i każą marnotrawić czas na niekończących się i przeraźliwie nudnych dyskusjach mających jakoś tam pokazać kto jest tym złym. Traumatyczne przeżycie.
Próbowałem wielu tytułów z obu szczepów – bez powodzenia. Mimo tych porażek, z uporem maniaka śledzę doniesienia o kolejnych planszowych kooperacjach. Ciągle mam nadzieję, że kiedyś ktoś wymyśli grę, która nie będzie zmuszała mnie do udawania, że się dobrze bawię, ale autentycznie pozwoli poczuć się jak podczas sesji w Gears of War, czy Borderlands. Póki co odkładam pudełka do szafy i lecę do konsoli. Zimne piwo już czeka…