Kolejny „worker placement”. Kolejna niedorobiona próba ożenienia silnika Dominiona z super, tym razem już NAPRAWDĘ klimatycznym i umożliwiającym pełną interakcję, tematem. Kolejna wspaniała wydmuszka techno-doktora dająca szansę poznania zastosowania ciągu Fibonacciego w grach planszowych pod pozorem budowania staroegipskiej wioski u stóp Nilu. Wielki Wallace wydaje bezwstydnego marketoida i „gardło tym sobie podrzyna”. Tragedia? Upadek? Targowica? Nic z tych rzeczy – zwyczajny sukces.
Pamiętacie rok 2005? Przezabawny Wiochmen Rejser, poważne i strategiczne Ryzyko, polska wersja niemieckiego wunderwaffe na półkach, wypalająca zmysły, prawie erpegowa kooperacja od Days of Wonder, kontrabanda z USA przewożona na plecach znajomych, cały jeden sklep internetowy, 3 miejsca spotkań w kraju. Każda gra była nowa, każda miała wspaniały i nieoklepany temat z doskonałą mechaniką. W każdą grało 100 osób.
W roku 2011 w każdy dzień tygodnia możesz w Warszawie znaleźć cywilizowane miejsce do grania. W niektóre weekendy masz do wyboru 3 konwenty w różnych miejscach kraju. Gry (i to te prawdziwe) są w Empiku. Na GF mamy dziesiątki recenzji gier dla dzieci, dla wiarusów, dla babć, dla nudziarzy i dla bawidamków, na forum stuknęło 250 tysięcy postów. Co miesiąc otwiera się nowy sklep. Mamy nowe Monopoly! Gry trafiły pod strzechy. A z nimi stary, dobry gruby burżuj goniący za zyskiem.
Patrząc na inne dziedziny rozrywki nasze kochane planszówki to ciągle oaza innowacji, ryzykownych projektów i romantycznej dłubaniny nad swoim opus magnum. Czy ten pionierski, „garażowy” okres właśnie dobiaga końca? Film, gry elektroniczne, muzyka już dawno zdegenerowały się oferując w większości wypadków marną, odgrzewaną sto razy papkę serwowaną przez speców od marketingu. Największe premiery poprzedzane są piorącą mózgi kampanią wciskającą nowy, wspaniały produkt na każdym kroku, o każdej porze dnia i nocy. Czy nas to również czeka?
Gry video to wielki biznes, w którym nie ma miejsca na zbędne ryzyko. Nowy tytuł musi się sprzedać, a ponieważ lubimy tylko te piosenki, które już znamy, musi mieć w sobie jak najwięcej elementów sprawdzonych, lubianych i sprzedanych z sukcesem wcześniej. Ostatnio przeczytałem, że podczas produkcji pewnej gry szef projektu musiał do każdego oddzielnego elementu rozpisywać referencje – bronie jak w X, menu jak w Y, bohaterowie podobni do Z, a multi to połączenie A i B. Paranoja? Nie –biznes.
Zastanawiam się, czy właśnie nie jesteśmy świadkami podobnego procesu na naszym poletku. Na rynku tysiąc gier, każdą kolejną trudniej sprzedać. Nikt nie zaryzykuje poważnej wtopy, tylko dlatego, że gra jest „na pewno” bardzo dobra. Jakość to tylko dodatkowy bonus. Musi być target, niski koszt, jakaś nośna licencja (pozdrawiamy Martina), reklama, kolorowe i wielkie pudełko i 3 stronicowa instrukcja. Chcecie zagrać w polską skomplikowaną ekonomię dla geeków? Znajdźcie 4 tysiące kolegów, a pogadamy.
Im większe rekiny przypłyną do naszego stawu tym więcej klonów pojawi się w sklepach. Mamy już wprawdzie dyżurne Monopoly ze swoją liczną rodzinką, 10 dodatków do Carcassonne, kolejne zestawy kart od FFG, czy od Rosenberga. Ale to jeszcze nic w porównaniu z nędzą Holywoodu, czy gier video. Ciągle przecież wychodzą nowatorskie tytuły, w essenowym kotle buzuje od pomysłów i jeszcze nikt nie odważył się do tytułu dostawić kolejnego numerka. Czy tak będzie zawsze?