Rok 2013 był dla feldowców niczym ziemia obiecana. Cztery gry, cztery nowe cuda świata, cztery okazje do uszczuplenia portfela. Zacierałam rączki. Przecież to niemożliwe, kiedy ten facet śpi? Je? Spędza czas z rodziną? Matko jedyna, toż to planszówkowe perpetum mobile! Ale, jak się okazało, nie taki diabeł piękny jak go malują i z czterech cudów świata wyszła, krótko mówiąc, lekka dupa. Gry okazały się rozstrzelone nie tylko mechanicznie, ale także jakościowo. Przy czym Brugia uplasowała się w moim osobistym rankingu na miejscu drugim.
Bora Bora, Brugia, długo długo nic, Amerigo i Rialto – oto pełne zestawienie. Brugia, podobnie jak Rialto, jest grą raczej rodzinną. Łączy w sobie karty, tak jak Rialto właśnie i kości, tak jak Bora Bora. Na szczęście, z przekombinowanym Amerigo nie łączy jej nic.
Plansza nie jest utrzymana w specjalnie ładnej kolorystyce, ale wszelkie utyskiwania, jakie moglibyśmy mieć przeciwko komponentom i tak zrekompensują nam karty. Po prostu prześliczne. I dobrze, bo najważniejsze. Zasady są proste, trzeba jednak choć trochę znać angielski lub niemiecki, aby z każdą kartą nie latać do kolegi poligloty. Tekstu jest trochę i choć wiele powtarza ideę swojego działania, to jednak jest wiele oryginalnych, pojedynczych egzemplarzy i orientować się w języku wypadałoby, aby rozgrywka nie kulała.

Karty są sercem gry, pięknym sercem! Każda ze 165 postaci jest inna. Ilekroć na nie patrzę zastanawiam się, skąd Menzel wziął pomysły na ich twarze… (fot. Kyle Chivers)
Rozgrywka toczy się bardzo sprawnie. Każda runda to dobór kart przez wszystkich graczy, rzut kośćmi przez pierwszego gracza, związane z nimi bezpośrednio rozdanie plag i możliwość zapłaty frycowego za awans w ratuszu, no i faza akcji. Toczy się ona przez cztery kolejki, podczas których gracze zagrywają po jednej karcie. A z każdą można zrobić jedną z sześciu rzeczy, przy czym pięć się powtarza i powoduje odrzucenie karty (akcja jest zależna tylko od koloru karty), a szósta to wystawienie postaci. Taka wystawiona postać to nic innego jak trybik naszego silniczka. Im więcej mamy ludzi pod sobą, tym więcej możemy przeprowadzać akcji dodatkowych wynikających z ich specyficznego działania. Ale żeby sobie ten silniczek budować, to trzeba wpierw takiej pannie lub rzemieślnikowi (lub artyście, szlachcicowi, kupcowi i ośmiu jeszcze innym kategoriom) postawić kwaterę i ją/go płacić. A żeby postawić kwaterę, to trzeba ją mieć, jak i robotnika, który ją zbuduje. Poza tym, wartałoby też przekopać trochę kanałów, oszczędzić ludności (i swojemu dorobkowi punktowemu) plag i w ogóle dbać o stały dopływ gotówki. Trzeba przyznać, że jest co w Brugii robić.
Jednym z ciekawszych elementów gry jest walka o przewagi w trzech dziedzinach. A może raczej należałoby nazwać ten aspekt przodownictwem. Chodzi bowiem o największą liczbę zbudowanych kanałów, zatrudnionych postaci oraz stopień kariery w ratuszu. Na koniec każdej rundy gracze sprawdzają, czy któryś z nich jest samotnym liderem w danej dziedzinie. Jeśli takowy jest, otrzymuje prawo do odwrócenia odpowiedniej płytki na aktywną stronę, która na koniec gry przyniesie mu punkty. Odwrócona płytka pozostaje już taka do końca gry, więc wystarczy raz podczas całej rozgrywki postarać się o przodownictwo, aby te punkty zachować. Ale przecież… ileż jest przyjemności w blokowaniu tego przywileju innym! Uważam ten drobiazg za wisienkę na torcie.

Ciekawy element – “większościówki”. Każdy gracz ma swój zestaw i dąży do tego, aby w ciągu gry chociaż raz aktywować każdy z tych żetonów, czyli chociaż raz zdobyć przewagę w danej dziedzinie. Aktywowany żeton wart jest bowiem 4 cenne punkty. (fot. GeekInsight)
Torcie trochę jednak losowym. I najmniej winne tu są kości. Z ogromnej puli napędzających grę kart nigdy nie wychodzą wszystkie. Wiele z nich odwołuje się w swojej treści do określonych kategorii postaci i jeśli chcemy zbudować sprawny silniczek, to tylko od szczęścia zależy, czy ta, na której nam zależy trafi nam do łapki. Dotyczy to także kart punktujących. Losowość doskwiera także podczas dobierania kart, gdyż większość akcji zależy od ich koloru, a karty pogrupowane w dwa stosy skrzętnie swoje kolory ukrywają (poza wierzchnimi), więc często bywa tak, że kolor szczególnie przez nas pożądany ciągle nas pechowo omija. Jest to niefajne i gdyby nie owa zależność od uśmiechu fortuny, gra miałaby u mnie wyższą ocenę. Ponieważ jest naprawdę zgrabna, szybka i sprytna.

Kartom można przyglądać się w nieskończoność. Aby postać wyłożyć, należy wpierw przygotować dla niej dom. A potem… to zależy od rodzaju postaci. Niektóre działają natychmiastowo, inne cyklicznie, inne trzeba aktywować robotnikiem itd. Do tego, pogrupowane są w aż 11 kategorii! (fot. maeddes maeddison)
Na stole rodzinnym albo jako przerywnik (tudzież deser) dla wytrawnych graczy po ciężkiej przeprawie na Bora Bora Brugia będzie jak znalazł. Jest naprawdę świeża, sympatyczna, no i daje okazję do budowania silniczka. A że czasem ten silniczek bedzie się krztusił, dławił i gasł? Cóż… nie można mieć wszystkiego.

Kolejny ciekawy motyw – podstawki na karty. Służą temu, aby przypadkiem nie odsłaniały się kolory kart znajdujących się pod spodem. (fot. Beatrix Schilke)

Plagi belgijskie. Każda przynosi ze sobą inną katastrofę, ale dopiero gdy gracz uzbiera całe kółeczko w danym kolorze. (fot. fabrice vandenbogaerde)
PLUSY: łatwo, ślicznie, kolorowo, szybko, sprytnie i …
MINUSY: losowo
KubaP (8/10): Pan Stefan w nietypowej, raczej lżejszej odmianie. Choć cały czas mamy do czynienia z punktową zbieraniną, to jest ciut bardziej losowo, są i kości i karty. Feld nie zwalnia tempa, choć skręca w krótką, miejmy nadzieję, rodzinną alejkę.