„Pora na dobranoc,
bo już księżyc świeci…
Dzieci lubią misie,
misie lubią dzieci…”
Tak śpiewał swego czasu Miś Uszatek na „jedynce” o 19:00 podczas dobranocki. Niedawno ze smutkiem odkryłam, że dobranocek już nie ma… a Misia Uszatka można pewnie spotkać co najwyżej w Muzeum Dobranocek i ewentualnie na YouTube… Zaczynam tak nostalgicznie, ale właściwie chcę wam opowiedzieć o całkiem sympatycznej grze. Cóż, skoro nie ma już wieczorynek, to może jakaś planszóweczka na dobranoc? Na przykład Tata Miś, przecież dzieci lubią misie…
Tata Miś to nowość od wydawnictwa Egmont, gra przeznaczona jest dla 2–6 osób i do partyjki możemy zaprosić już pięciolatki. O wrażeniach wizualnych rozpisywać się nie będę, bo o grach Egmontu dla dzieci pisałam już nieraz. Kto miał z nimi styczność, ten wie, że Egmont trzyma poziom. Porządne wydanie, urocze grafiki, sympatyczna fabuła, która zainteresuje maluchy, proste, ale nie prostackie zasady. Oczywiście Tata Miś spełnia te standardy w stu procentach.
W grze wcielamy się w małe misiaczki polarne, które całe wypaćkały się farbami i teraz tata próbuje zagonić je do kąpieli. Naszym zadaniem jest jak najszybciej dotrzeć do pola z wanną. Wykorzystano tu mechanikę, której ja osobiście bardzo nie lubię, czyli push your luck. Dla niewtajemniczonych – turlamy kostki.
Pierwsza rzecz, o której warto powiedzieć, to plansza. Jest nietypowa, bo sami ją sobie układamy. A konkretniej budujemy tor z kafelków, które przypominają kry lodowe. Motyw z samodzielnym układaniem planszy jest bardzo fajny dla dzieci. Mają z tego frajdę, same mogą zdecydować, czy tor będzie prosty, czy też porobią dużo zakrętasów. Nie ma to absolutnie żadnego wpływu na rozgrywkę, ale dla dzieci jest na pewno elementem interesującym.



Następnie każdy gracz wybiera sobie swój kolor misia i ustawia go na początku toru. Pierwszym graczem zostaje ten, kto ma najzimniejsze ręce. (Bardzo mi się to podoba, dzięki temu zawsze zostaję pierwszym graczem :). W końcu do czegoś się przydały moje wiecznie zimne stopy i dłonie!) Gracz rozpoczynający bierze figurkę taty misia, ustawia go koło swojego pionka i rzuca sześcioma kostkami. Tu zaznaczę, że podobają mi się te kostki. Są takie… uroczo małe :), co oczywiście jest dużym plusem, biorąc pod uwagę malutkie rączki dzieci. Na kostkach nie mamy oczek, mamy za to symbole kry lodowej. Ale uwaga! Na każdej kości mamy tylko dwie kry i aż 4 puste ścianki. Kiedy wyrzuciliśmy symbol kry, odkładamy te kostki na bok i przemieszczamy tatę misia o liczbę oczek równą liczbie kier lodowych na kościach. Teraz przychodzi czas na decyzję – kończę swoją turę, czy rzucam dalej? Jeśli kończę, to swojego misia przesuwam do taty misia i tutaj już zostaje. Jeśli natomiast rzucam dalej, to… mogę wyrzucić więcej lodowych kier i tata miś pójdzie dalej, albo może się zdarzyć, że wyrzucę tylko puste ścianki. Wtedy niestety tracę turę, tata miś schodzi z planszy, a mój misiaczek nigdzie się nie poruszy.
Może się zdarzyć, że już w pierwszym rzucie dostanę tylko puste ścianki – cóż, pech to pech, moja tura się kończy, a ja się nie ruszam. Ale może też się zdarzyć, że wyrzucę od razu 6 symboli kry! Super, mogę rzucać dalej wszystkimi kostkami i za jednym zamachem dojść naprawdę daleko!
W grze mamy dwa specjalne kafelki – są to popękane kry lodowe. Tata miś nigdy nie może się na nich zatrzymać – jeśli wejdzie na taki kafelek, jesteśmy zmuszeni rzucać dalej.
Jeśli za ostatnim misiaczkiem na torze pozostały przynajmniej dwa kafelki lub więcej, zabieramy je, jeden z nich odrzucamy do pudełka, a resztę dokładamy przed kafelkiem z wanną. Dzięki temu nasz tor się wydłuża i możemy troszkę pokrzyżować szyki komuś, kto jest już blisko wygranej.
Jak widać, gra jest bardzo prosta. Bez problemu zasady załapią nawet najmłodsze dzieciaki. I jak nie przepadam za mechaniką push your luck i za losowymi grami, których sednem jest turlanie kości… tak muszę powiedzieć, że Tata Miś nie budzi we mnie jakiś negatywnych emocji. Wprost przeciwnie. Choć jest losowy, ta losowość nie drażni. Wiemy, czemu służy – ma nauczyć dzieci podejmowania decyzji, szacowania ryzyka, przegrywania bez żalu… I działa to naprawdę dobrze. A gra jest bardzo przyjemna i ogromnie lubię w to grać z dziećmi. To strasznie fajne patrzeć, jak się emocjonują, jak chuchają i dmuchają na te kostki, żeby wypadło to, co chcą. Uwielbiam obserwować te dzieciaki. Niektórzy to ryzykanci – dziarsko rzucają kośćmi, rzadko pasują, nie zrażają się, jeśli stracą turę, bo potem może uda im się wyrzucić szóstkę. Inne z kolei są bardzo zachowawcze, boją się ryzykować, pasują, nawet jeśli mają tylko jedną krę. Jeszcze inne są przezorne, ale od czasu do czasu odważą się poigrać z losem. Choć przez większość czasu grają ostrożnie, przychodzi moment, kiedy postanawiają pójść na całość. Jaka jest radość, kiedy się okaże, że warto było zaryzykować! A jeśli się choć raz sparzą, wracają znów do przezornej i ostrożnej gry… Chyba większą mam frajdę z obserwowania dzieci niż z samej rozgrywki, ale cóż… tak czy owak sprawia to, że gra Tata Miś nie męczy mnie, ale przynosi sporo radochy :).
Dodam jeszcze, że gra jest bardzo słaba na dwie osoby. Przynajmniej mnie takie turlanie na zmianę nie bawiło wcale. Od trzech osób wzwyż robi się już fajniej.
Podsumowując, Tata Miś to przyjemny tytuł, świetny, jeśli mamy dzieci w różnym wieku. Ośmio- czy dziesięciolatki mogą grać z 5- i 6-latkami i wszyscy będą mieli frajdę. Gra mnie nie powaliła na kolana, ale uważam ją za naprawdę dobrawdę dobry tytuł dla dzieci. Chyba najlepszą rekomendacją jest fakt, że nawet mnie, osobę, która nie cierpi kostek i nie znosi mechaniki push your luck, gra nie odpycha, ale nawet z chęcią zagram :).