Raz na jakiś czas na BGG lub na forum pojawia się postać w rozwianych szatach, ze zmierzwionym włosem i obłędem w oczach, która trzyma wielki transparent z odręcznie namalowanym słowem: „ZEPSUTA!”. Okazuje się, że nasz paladyn instrukcji, zelota strategii i Jedi planowania odkrył Jedyną Słuszną Strategię Wygrywającą. A „jak wszyscy wiedzą”, odkrycie takiej strategii oznacza, że autor jest beztalenciem, wydawca idiotą, a gra gniotem. Ech, naprawdę?
Pewnie większość z Was słyszała o Martinie Wallace’ie. Ten słynny autor popełnił między innymi bardzo ciekawą, dwuosobową, asymetryczną grę „A Few Acres of Snow”. Osobiście miałem okazję zagrać w nią pięć razy. W moim przypadku taka liczba partii zwykle wyczerpuje zainteresowanie jednym tytułem. I faktycznie, gra była bardzo fajna, pobawiłem się i puściłem dalej podczas któregoś MatHandlu. Niestety, nie wszystkim gra podoba się tak, jak mnie. Dlaczego? Z powodu klątwy zwanej „Halifax Hammer”. Otóż istnieje podobno sekwencja ruchów jednego z graczy, która, jeśli zostanie wykonana w odpowiedni sposób, podejdą właściwe karty i generalnie gra ułoży się po naszej myśli, „gwarantuje” zwycięstwo. W opinii wielu graczy – gra zepsuta. Cóż, nie jestem w stanie potwierdzić skuteczności tej strategii, ponieważ nigdy w życiu nie zajrzałbym nawet do wątku opisanego jako „Strategia wygrywająca”, dotyczącego gry, w którą chcę grać. A czego oczy nie widzą… Z drugiej strony, ktoś może powiedzieć, że samemu też da się dojść do tego rozwiązania. Być może. Ja w pięć partii nie doszedłem. Czy doszedłbym w szóstej? W dwunastej? W piętnastej? Może tak, może nie. I tak liczba partii, którą wycisnąłem z tego pudła była więcej niż satysfakcjonująca – wiele moich gier nie doczekuje nawet tylu. Co z tego? Armia Czystości Planszówek ruszyła na krucjatę przeciwko Akrom Śniegu i biada tym, którzy próbowali przemówić jej do rozsądku. Na szczęście, o ile nie zostaliście oświeceni, że gra jest „zepsuta” i nie dokopiecie się do owej „strategii wygrywającej”, możecie się spokojnie rozkoszować naprawdę dobrym tytułem. Tylko nie mówcie o tym Prawilnym Graczom, bo respekt na geeknicy spadnie.
Teraz z kolei można poczytać sporo mądrych rad na temat „pewnego zwycięstwa” jedną ze stron w grze „Star Wars: Rebellion”. Jeśli nie graliście – to dwuosobowa, asymetryczna, przepięknie wykonana gra planszowa, w której jedna ze stron musi znaleźć i zniszczyć bazę Rebelii, a druga doprowadzić do końca gry nim się to stanie. Autorem Rebelii jest Corey Konieczka (taki papież gier typu amerykańskiego – pełnych klimatu i doprawionych sporą dozą losowości). Okazuje się jednak, że wcale się nie zna na robieniu gier. Ba!, jest zwykłym partaczem. Oto kilka osób na podstawie kilku rozgrywek, rozgryzło grę i orzekło: „każdy wie”, że jedna strona zawsze wygrywa. Wystarczy zrobić to, to i to. Serio? Naprawdę uważacie, że zestaw ruchów przeprowadzonych w losowej (w grze używamy do walki kości) rozgrywce, gwarantuje zwycięstwo? Że gra wydana przez FFG nie została odpowiednio przetestowana? I że teraz należy ogłosić, że jest zepsutą klapą?
Jasne, że zdarzają się gry, w których nie da się wygrać, jeśli nie będziemy wykonywać jakichś konkretnych ruchów. Na przykład w Puerto Rico jeśli uparcie nie będziemy budować budynków ani nie wysyłać towarów na statki, to nie wygramy. Ale czy to oznacza, że gra jest zepsuta? Nie, po prostu ma pewne założenia i jeśli nie będziemy ich realizować, to generalnie nie będzie miała sensu. Jeśli w szachach zamiast polować na króla przeciwnika będziemy chcieli ustawić wszystkie piony na linii startowej przeciwnika, też pewnie przegramy. Czy szachy są więc zepsute, bo nie dają nam różnorodności strategii? Bo nie możemy robić WSZYSTKIEGO, co chcemy i mieć równe szanse na wygraną? Nie.
Podsumowując, na speców od zwycięskich strategii sposób jest jeden: nie czytać ich wywodów. Każdą grę da się zepsuć, jeśli się bardzo chce. Oni sobie już to zresztą zrobili. Ale po co to sobie robić? Równie dobrze można powiedzieć, że gry komputerowe są z definicji zepsute, bo można wpisać kody i wtedy wygrywamy z palcem w nosie. Ale czy właśnie po to siadamy do planszówki? Żeby mając jakąś zewnętrzną wiedzę zepsuć sobie i współgraczom rozrywkę? A jeśli po dwudziestu partiach sami znajdziemy niezawodny sposób na wygraną? Cóż, wtedy chyba możemy sobie pogratulować, że trafiliśmy na grę tak dobrą, że zagraliśmy w nią dwadzieścia razy.