Rozwiązanie konkursu kreatywnego
Wybór nie był łatwy, odpowiedzi było ponad 30, a wiele z nich było naprawdę oryginalnych, zabawnych, po prostu ciekawych. Jednak zwycięzca może być tylko jeden – poniżej przedstawiamy pracę, którą postanowiliśmy nagrodzić egzemplarzem gry Ulm.

…wizycie niespodziewanego gościa.
Usłyszałem turkot kół na bruku i pokrzykiwania woźnicy. Przez chwilę wydawało mi się, że wciąż śnię. Przynajmniej dopóki jedno z kół wozu przejeżdżającego obok, nie wpadło w wypełnioną wodą dziurę. Brudna ciecz z kałuży spływająca po mojej twarzy, skutecznie wyrwała mnie z objęć Morfeusza.
„Wpadnij do nas! Zagramy szybką partyjkę w Twilight Imperium, co może się stać?” – przypomniałem sobie wieczorne słowa przyjaciela. „Do licha – absolutnie nic! Gdybyś tylko uprzedził mnie, jak długo ta „partyjka” potrwa, a z lodówki wyciągnął piwo, a nie wódkę…”
Znajdowałem się na obrzeżu lasu, przy drodze utwardzonej kamieniami. W oddali majaczył zarys ruin jakiejś twierdzy. Starałem się przypomnieć sobie, cóż to za miejsce, jednak nieskutecznie. W tamtym momencie mój umysł nie pracował jednak na najwyższych obrotach, więc niespecjalnie się tym przejąłem. Odczekałem jeszcze chwilę, aż wyostrzy mi się wzrok, a nieznośne ćmienie w skroniach ustąpi choć na chwilę. Dopiero teraz dostrzegłem, że nocą musiałem wpaść na genialny pomysł, by wymienić się ubraniem z bezdomnymi spod bloku znajomego. Szkoda, że nie uwzględniłem uprzedniego wyjęcia z kieszeni portfela i telefonu. Mój zapach pozostawiał też wiele do życzenia.
„No… nieźle zabalowaliśmy. Mam nadzieję, że chociaż rozgrywkę wygrałem!” – nie byłbym sobą, gdyby nie przemknęło mi to przez głowę.
Po chwili namysłu zdecydowałem się iść w stronę dostrzeżonych wcześniej ruin i tam spytać kogoś o drogę powrotną do domu. Po kilkunastu minutach wędrówki dotarłem do czegoś w rodzaju skansenu. Co prawda teren nie był w żaden sposób ogrodzony, a nawet oznakowany, jednakże rodzaj chat krytych strzechą, a także archaiczny sprzęt rolniczy oparty o ściany wiejskich domków oraz gliniane naczynia wiszące na płotach – sugerowały, że trafiłem do muzeum życia na wsi w latach zamierzchłych. Wręcz gwizdnąłem z uznaniem, obserwując z jaką dbałością o detale i realizm zaprojektowano to miejsce. Niestety przywitało mnie jedynie ujadanie psów i gdakanie kur. W końcu dostrzegłem starszego człowieka, siedzącego na drewnianej ławce, opierającego się plecami o nagrzaną ścianę budynku i obserwującego kilkuletniego brzdąca ganiającego za ptactwem. Zdałem sobie sprawę, że mój wygląd nie wzbudza przesadnego zaufania, ale, mówiąc szczerze, pan starszy też elegancją nie grzeszył. Miał zniszczoną przez długie życie twarz, dziurawą i strasznie brudną koszulę, niestarannie połatane spodnie, stopy nieobute, brudne od kurzu, a zbyt długie i zanieczyszczone ziemią paznokcie aż błagały o pielęgnację. Mówiąc krótko – zdecydowanie pasował do otoczenia. Podszedłem bliżej i dopiero wtedy mnie dostrzegł.
– Dzień dobry! – zagaiłem. – Zabłądziłem. Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie się teraz znajdujemy i w którym kierunku powinienem się udać, by dotrzeć na dworzec lub postój taksówek?
Starzec wyraźnie się przeląkł, lecz po chwili zrobił groźną minę.
– Uwe! Uwe! – zakrzyknął na malca, grożąc mi przy tym kosturem. – Szuraj chyżo po oćca. Łobcy po wsi węszy. Ino patrzeć, a kury mu pod pazuchą znikną. Dyć prędko!
Chłopczyk czmychnął między chatami i z zadziwiającą prędkością pobiegł w kierunku nieodległych pól. Wyobraziłem sobie rosłego i niezadowolonego chłopa z widłami, zmierzającego w moim kierunku. Ta perspektywa skutecznie zniechęciła mnie do przekonywania dziadka o swoich zupełnie przyjaznych zamiarach. Wzruszyłem ramionami, niezupełnie pojmując napotkaną właśnie wrogość i czym prędzej ruszyłem dalej.
Wraz z każdym kolejnym krokiem – im bliżej wyznaczonego wcześniej celu podróży się znajdowałem, tym szerzej otwierałem oczy ze zdumienia. Widziane z daleka ruiny okazały się położonym na ogromnej połaci ziemi miastem, okolonym wysokim murem, zza którego spoglądały na mnie spiczaste, czerwone połacie dachów. Gościniec, którym podążałem, kończył się na olbrzymiej, kutej z żelaza bramie, prowadzącej za wspomniane mury. Im dalej szedłem, tym więcej napotykałem ludzi, zmierzających do lub z miasta. Jedni pieszo, drudzy konno, jeszcze inni powożąc wozami zaprzężonymi w konie lub woły i wyładowanymi przeróżnym towarem, poczynając od siana i zboża, na trzodzie chlewnej kończąc. Łączyło ich jedno – wszyscy wyglądali jak żywcem wyjęci z innej epoki. Dostrzegłem wśród nich m.in. okutych w zbroje wojów, ubranych w długie, kolorowe szaty kupców, kobiety noszące naręcze warzyw i owoców, bosych i umorusanych chłopców taszczących drewniane, okute metalowymi obręczami wiadra z wodą. Coś takiego widziałem wcześniej jedynie na filmach kostiumowych. Postanowiłem nie zagadywać więcej nikogo dopóty, dopóki nie napotkam kogoś z obsługi tego nieznanego mi dotąd parku rozrywki.
Wreszcie stanąłem pod nieco przyrdzewiałą bramą prowadzącą do wnętrza kompleksu. Nigdzie jednak nie zauważyłem żadnej tablicy informacyjnej, przewodnika, ochrony, ba! nie było nawet nazwy obiektu czy godzin otwarcia. Jedynie na otwartej na oścież kratownicy wisiał duży herb, składający się z dwu poziomych pasów – czarnego u góry, białego u dołu. Nad herbem przymocowane zostały trzy litery, składające się w nazwę miasta – ULM. Po obu stronach wejścia stali znudzeni wartownicy, opierający się na dzidach i dzierżący okrągłe, drewniane tarcze. Niespecjalnie zwracali uwagę na wchodzących. Ożywiali się wyłącznie wtedy, gdy przed ich wzrokiem przesuwała się dziewka o wyjątkowo obfitych kształtach. Co i rusz któryś próbował taką uszczypnąć w pośladki, ale ta umykała jego dłoniom, śmiejąc się zalotnie.
Dopiero za murami w mojej głowie zaczęły tworzyć się pierwsze podejrzenia. Jak okiem sięgnąć gwarne miasteczko nieskalane było nowoczesną technologią. Nie było parkingu na setki samochodów, McDonalda kuszącego zapachem frytek i bigmaca, nawet zwykłej budki z kebabem czy obowiązkowego sklepu z pamiątkami. Gdzie wyposażeni w najnowszy sprzęt fotograficzny Japończycy? Gdzie hałaśliwe szkolne wycieczki? Gdzie grupy niemieckich emerytów? Nie dostrzegłem nikogo, wyglądającego na turystę. Byli za to oszpeceni chorobami nędzarze żałośnie wyciągający dłonie po datki, były kobiety wylewające przez okiennice śmierdzące pomyje wprost do ulicznych rynsztoków i wiszące na szubienicach trupy, zapewne tutejszych rzezimieszków, którym nieustannie towarzyszyły chmary much. Stanąłem zdębiały tuż za bramą i oszukiwałem się jeszcze, że to tylko niesamowite efekty specjalne. Dopiero wrzask woźnicy, próbującego przejechać dalej i bat, który boleśnie przeszył moje plecy, pozostawiając na nich krwawą pręgę, rozwiały wszelkie wątpliwości. W niewyjaśniony sposób obudziłem się jakieś 500 lat przed swoimi narodzinami. W innej sytuacji pewnie uznałbym to za fascynujące doświadczenie, lecz teraz moja pesymistyczna natura miała duże pole do popisu. Nie przystawałem kompletnie do otaczającej mnie rzeczywistości, nie znałem tutejszych zwyczajów, co oznaczało, że jeden błąd mógł kosztować mnie życie. Do tego nie miałem pojęcia co począć, dokąd się udać i jak wrócić do domu.
„Weź się w garść! Jesteś już dużym chłopcem!” – dodałem sobie otuchy, by już po chwili ukryć twarz w dłoniach, starając się pohamować napływające do oczu łzy bezsilności.
Zrozpaczony swoją obecną sytuacją, rozejrzałem się wokół. W oddali spostrzegłem odzianego w łachmany, niewysokiego i wychudzonego mężczyznę, który skinął na kilkuletnie dziecko wygrzebujące z błota resztki czyjegoś obiadu i wskazał na trzymane w dłoni kurze jajo. Chłopczyk ochoczo poderwał się z rozmokłego gruntu, oblizał łakomie wargi, myśląc o zbliżającym się posiłku i potruchtał za mężczyzną w głąb opuszczonej, rozsypującej się chatki. Na ten widok w moje serce wstąpiła nowa nadzieja. Mieszkańcy Ulm muszą być serdecznymi, dobrymi ludźmi, skoro w tak empatyczny sposób dzielą się tym, czego sami nie mają zbyt wiele.
– Może wystarczy poprosić kogoś o pomoc? – westchnąłem cicho.
– Farciarz, co? – usłyszałem za sobą. Odwróciłem się zaskoczony i ujrzałem poprzecinaną głębokimi bruzdami twarz staruszki, której wieku nie byłem w stanie dokładnie określić.
– Słucham? – spytałem zaskoczony.
– Tydzień temu podwędził to jajko na targu. Chwalił się, jakby upolował wieprzka na podgrodziu. I nie dziwota! Od tej pory już głodny nie chodzi! Tak, jajko to prawdziwy skarb. Nie to, co jabłko czy kawałek sera. Jajko może się zepsuć pod skorupką, a dalej wygląda smakowicie. Zwabi nim do swojej rudery jeszcze niejednego, nieostrożnego dzieciaka. Młode mięso… powoli zapominam, jaka to uczta dla podniebienia!
Zaszumiało mi w głowie. Powstrzymując odruch wymiotny, ruszyłem biegiem przed siebie, nie myśląc o tym dokąd – byle biec jak najdalej i wyrwać się z tego koszmaru. Jedyne, co powtarzałem sobie jak mantrę, to przyrzeczenie, by już nikomu nie ufać w tym przeklętym mieście.
Po kilkuset metrach nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Przysiadłem na leżącym nieopodal kamieniu i przez dłuższą chwilę próbowałem złapać spokojny oddech. Poczułem też pragnienie spowodowane wycieńczeniem i przenikliwy głód świdrujący trzewia. Wepchnąłem dłonie w kieszenie, ale nie znalazłem w nich niczego, poza kawałkiem brudnego sznurka. Dopiero teraz dostrzegłem, że dotarłem do nabrzeża rzeki. Ze słów przechodzących w pobliżu pracowników portowych dowiedziałem się, że to Dunaj. Rozmawiali o przygotowywanym właśnie transporcie barchanu i braku rąk do pracy. Nie miałem pojęcia czym jest barchan, ale nie miałem też zamiaru tracić okazji, by zarobić trochę grosza na chleb. Po zaspokojeniu pragnienia ohydną wodą z brudnej rzeki, bez chwili zwłoki podążyłem za mężczyznami. Na miejscu bez problemu rozpoznałem dowódcę pracowników noszących na swoich barkach ciężkie bele tkaniny, która okazała się zagadkowym barchanem. Starając się unikać kłopotów, postanowiłem składać swoje słowa w archaiczny sposób, by nie wyróżniać się wśród tłuszczy.
– Mości dobrodzieju! – zwróciłem się w stronę mężczyzny wydającego pośpieszne rozkazy i bluźniącego siarczyście na co bardziej leniwych. – Strawy łaknę, a żem nie zwykł po ludziach prosić, zarobku wyglądam. Widać – rąk wam do pracy nie staje, tedy przyjmijcie me sługi, a fenigów nie skąpcie.
Zarządca nie wyglądał na zadowolonego, że ktoś przerywa mu pracę. Otaksował mnie świdrującym, gniewnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, a potem roześmiał się perliście.
– Ty? Spójrzcie jeno! Do czego miałaby się przydać taka wątła dziecina? Tobie gęsi paść, a nie barchan nosić! Krzywe kulasy jeno połamiesz, a cenny materiał zniszczysz i kto później za to zapłaci, hę?! No gdzie lezie? Czekaj! Inną fuchę mam dla ciebie. Widzisz tamten kubeł i szmatę? Wymyj kajutę kapitana, jeno dokładnie! Wszy wyłap co do jednej, bo spać mu nie dają i ściany pobiel, coby nowych nie nalazło! No, rychlej! Nim zachęcę cię kopniakiem w rzyć! – rzucił polecenia z wyraźną pogardą w głosie, po czym z zadowoleniem pogładził się po obfitej brodzie i natychmiast zapomniał o moim istnieniu, zaaferowany dalszym łajaniem podwładnych.
Poczułem trudną do opanowania ochotę, by splunąć mu w pokrytą bliznami twarz. Pusty żołądek, nieustannie domagający się spóźnionego śniadania, skutecznie mnie przed tym powstrzymał. Byłoby to też wielce nierozsądne. Krzywiąc się z obrzydzenia chwyciłem za wiadro i poczłapałem za tragarzami na przycumowaną do nabrzeża barkę w poszukiwaniu kwatery jej właściciela.
Odnalezienie celu nie przysporzyło mi trudności, choć łódź była imponujących rozmiarów. Po otwarciu drzwi uderzył mnie kwaśny odór potu, wymiocin i moczu. Kapitan leżał na swej pryczy z kończynami rozrzuconymi na boki. W jednej z dłoni wciąż ściskał odkorkowaną butelkę z resztką trunku. Obraz klęski i rozpaczy dopełniał donośnym chrapaniem.
„Nie ma to jak odpowiedzialny, doświadczony szyper.” – zadrwiłem w myślach, po czym zabrałem się do niewdzięcznej pracy, modląc się w duchu, by nie obudził się, zanim skończę.
Trwało to dłuższy czas, kosztowało niemało wysiłku, a efekt nie był może idealny, ale byłem pewien, że ten stary wieprz i tak nie zauważy różnicy. Gdy nieziemsko zziajany i łaknący świeżego powietrza, zamierzałem opuścić kajutę, łajba nagle drgnęła i… ruszyła!
– Hej! – krzyknąłem, wybiegając na pokład. – Hej! Zaczekajcie! Chcę zejść na brzeg i odebrać swoją zapłatę!
– Tak? – odezwał się jeden z marynarzy, który siedział ciężko na drewnianej skrzyni i odpoczywał po załadunku. – A na jaką kwotę się ze sztauerem umawiałeś? – spytał retorycznie i zarechotał, a kompani chórem mu zawtórowali.
„No tak, dureń ze mnie.” – przyznałem w duchu, a zanim zdążyłem wymyślić jakąś ciętą ripostę, spod pokładu wyszedł opasły jegomość, ubrany jedynie w poplamione spodnie i drewniane chodaki. Musiał być kucharzem, bo dysząc ciężko, niósł duży gar z parującą strawą. Zza niego wychynął drobny chłopiec, jego pomocnik i wciskał każdemu miskę, w którą kucharz nakładał porcję kleistej papki. Nie pominięto i mnie w tej istnie wykwintnej uczcie, mogłem więc przekonać się, że niezbyt smaczna, ale pożywna breja składała się z rozgotowanej fasoli, kapusty oraz grochu. Parę razy udało mi się wyłowić kawałek łykowatego mięsa. Znalazł się też kubek mocno rozwodnionego, mętnego wina.
Pałaszując łapczywie, przysłuchiwałem się rozmowie mężczyzn. Głównie były to rubaszne dowcipy, zazwyczaj puentowane gromkim śmiechem współtowarzyszy. Udało mi się jednak wyłowić istotną informację – na szczęście nie odpływaliśmy daleko. Wkrótce mieliśmy przybić do kolejnej przystani, znajdującej się na wysokości wznoszonej w centrum osady katedry. Tam planowany był załadunek beczek z winem, produkowanym przez benedyktynów z opactwa w leżącym nieopodal Ulm Blaubeuren. Beczki przewożone są wozami do miasta, tu składowane w rozległych piwnicach pod katedrą, a następnie transportowane Dunajem w inne regiony kraju.
Co prawda nie zarobiłem obiecanych pieniędzy, ale swój główny cel na tą chwilę osiągnąłem – zaspokoiłem głód. Płynęliśmy jeszcze tylko kilkanaście minut, by ponownie zwrócić się ku brzegowi. Co bardziej gadatliwi musieli teraz w pośpiechu kończyć swój posiłek, gdyż za chwilę załoga rozpoczynała kolejną turę ciężkiej pracy. Korzystając z zamieszania przy cumowaniu, zeskoczyłem na ląd i nie oglądając się za siebie, podążyłem wzdłuż brzegu. Biorąc pod uwagę wysokość słońca, już kilka godzin temu musiało minąć południe. Postanowiłem zrobić użytek z pięknej, bezchmurnej pogody i doprowadzić się wreszcie do jako takiego porządku. Już kilkadziesiąt kroków od przystani nabrzeże Dunaju pokryte było niewykarczowanymi zaroślami. Bez trudu odnalazłem osłonięte przed wzrokiem ciekawskich miejsce, w którym mogłem rozebrać się do rosołu i zanurzyć w ciepłej, rzecznej wodzie. Najpierw jednak, postanowiłem przepłukać swój nędzny przyodziewek, by pozbyć się ewentualnych insektów i nie cuchnąć jak wszyscy wokół. Po dokładnym namoczeniu ubrań w rwącym nurcie i wyciśnięciu wody z tkaniny, odnalazłem długą, poprzecznie rosnącą gałąź i rozwiesiłem pranie w taki sposób, by promienie słońca dokładnie wszystko wysuszyły, nim skończę upragnioną kąpiel. Zadowolony z wykonanej pracy, wróciłem do wody.
Nie śpieszyłem się zbytnio, bo w wodzie na jakiś czas zapomniałem o zmartwieniach. Pływałem z radością dobre kilkanaście minut, potem drugie tyle dokładnie szorowałem całe swoje ciało. Strasznie brakowało mi mydła, musiałem jednak poradzić sobie bez niego. Orzeźwiony podpłynąłem do brzegu, a potem usiadłem na zwalonym pniu brzozy, by skóra miała okazję wyschnąć na wietrze. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że znajoma gałąź jest pusta. Moje ubrania zniknęły! Na nic zdało się przeszukiwanie okolicznej gęstwiny. To nie wiatr porwał moją koszulę, ale ktoś, kto mnie obserwował i wykorzystał moją nieuwagę.
– No pięknie! Nie dość, że wszyscy wokół chcą mnie zjeść, okraść albo nadziać na widły, to jeszcze będę między nimi paradował w stroju Adama. – zasyczałem z wściekłością. – Wasze niedoczekanie! Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie!
Znalazłem wielkie liście łopianu i zrobiłem z nich prowizoryczną przepaskę na biodra. Wszedłem w gąszcz, by jak najmniej rzucać się w oczy. Z pewnością wyglądałem komicznie, ale nie było mi do śmiechu. Czułem się jak prymitywny dzikus w amazońskiej dżungli. Musiałem uważać gdzie stawiać stopy, by się nie pokaleczyć, więc nie poruszałem się zbyt prędko. Mimo to niejednokrotnie i boleśnie podrapały mnie kolce dzikiej jeżyny. Po pewnym czasie dotarłem do skraju gęstwiny i rozejrzałem się po okolicznych zabudowaniach. Niedaleko dojrzałem to, na czym mi zależało. Na jednym z płotów wisiały niedawno wyprane, męskie koszule. Wyglądały na zbyt duże i to o kilka rozmiarów, ale nie mogłem być wybredny. Obok dostrzegłem również parę sznurowanych spodni. Na szczęście nikt nie kręcił się w okolicy, więc rozglądając się uważnie, podkradłem się pod płot i sięgnąłem po upragnione odzienie. Zdobycz zwinąłem w kulkę, wcisnąłem pod pachę i odwróciłem się, zamierzając na powrót zniknąć w zaroślach. Moja radość nie trwała długo. Za moimi plecami stał olbrzymi, szczerzący ostre kły kundel.
– Dobry piesek. Bądź grzeczny! – spróbowałem uspokoić przybysza, ale pies odpowiedział donośnym ujadaniem. Tym sposobem zaalarmował właściciela skradzionego ubioru, który błyskawicznie pojawił się uzbrojony w siekierę. Uspokoił czworonoga i spojrzał pytająco w moją stronę.
„No to wpadłem z deszczu pod rynnę…” – pomyślałem zrezygnowany.
– Panie kochany! Przechodziłem obok, patrzę, czysta koszula na ziemi leży. Podniosłem i zawiesić chciałem, żeby się nie zakurzyła. – co mówiąc, wyciągnąłem ręce z zawiniątkiem w stronę prawowitego właściciela i uśmiechnąłem się usłużnie, otrzepując z ubrań wyimaginowane zabrudzenia. Chłop otaksował spojrzeniem mój plemienny strój i, co oczywiste, nie uwierzył w żadne słowo.
– Cudze ci zapachniało smarku?! Drwa za obórką rąbię, jużci pieniek naszykowany. Obaczym, jakem ci złodziejską rękę toporkiem ujmę, czy sięgniesz kiedy jeszcze po nie swoje! – odrzekł z satysfakcją w głosie, po czym chwycił mnie żelaznym uściskiem za kark.
Już liczyłem w myślach, ile palców mi zostanie po takiej operacji, gdy z opresji wybawił mnie tętent kopyt. Dwaj członkowie straży, zaalarmowani zamieszaniem i wiedzeni ciekawością, uratowali mnie przed rychłym kalectwem. Wysłuchali opowieści niedoszłego oprawcy, a na moje skargi o próbę odrąbania kończyny, zareagowali wściekłym śmiechem i uderzeniem na odlew w twarz. Obwiązali moje nadgarstki liną, przytroczoną do siodła jednego z nich, a następnie wsiedli na konie i ruszyli. Musiałem truchtać tuż za nimi, nagi i bosy, uważając, by się nie potknąć, bo źle mogłoby się to dla mnie skończyć. Mijani mieszkańcy miasta odgrażali mi się pięściami, niektórzy ciskali grudką gliny, czy zgniłym warzywem. Znów los nie był dla mnie łaskawy, a podejmowane złe decyzje szybko się mściły.
Pokonaliśmy w ten sposób dobre półtora kilometra. Słońce chyliło się już ku zachodowi, zerwał się też wcale niemały wiatr, który przygnał burzowe chmury. Zmęczony i obolały wlokłem się za końmi, na szczęście strażnicy zwolnili nieco, widać – zbliżaliśmy się do celu. Do moich uszu coraz intensywniej dobiegał gwar. Zaintrygowany uniosłem opuszczoną dotąd głowę. Dotarliśmy na duży plac w centrum miasta. Na jego środku znajdował się drewniany podest, na którym stało dwóch mężczyzn. Jeden wielki i barczysty, odziany w przykrótkie, przepasane szerokim pasem spodnie, z gołym, umięśnionym torsem. Opierał się na dużym, naostrzonym toporze i trzymał za kołnierz drugiego. Ten z kolei, był chuderlawy i przygarbiony, w brudnej, podartej w strzępy koszuli i z opuchniętą twarzą, pokrytą świeżymi sińcami i zadrapaniami. Dookoła podestu zebrał się tłum podekscytowanych wydarzeniem mieszkańców, wykrzykujących w stronę skazańca obelżywe słowa i ponaglających kata, by czynił swą powinność. Strażnicy przywiązali swoje konie do stojącego nieopodal słupka, po czym jeden z nich chwycił za sznur i pociągnął mnie jak psa na smyczy za sobą. Przedarliśmy się w samo serce zbiegowiska, dzięki czemu miałem możliwość dokładnie przyjrzeć się miejscu kaźni nieszczęsnego człowieka. Podwyższenie zbudowane było z grubych, ciosanych pni, pokrytych już prawie w całości plamami zaschniętej krwi. Widocznie podobne egzekucje zdarzają się tu często, ku uciesze zbierającej się wokół gawiedzi. Spojrzałem w stronę nędznika, który wiedział już, że nie umknie zbliżającej się dekapitacji. Jego wygląd wydał mi się znajomy, co było niedorzeczne, skoro znalazłem się tu z zupełnie innego miejsca i czasu. Nagle mnie olśniło. To on! Ta ohydna kreatura, widziana przeze mnie o poranku. Bezwstydny kanibal, polujący na niewinne dzieci. Mimo niechęci do brutalnego spektaklu, w jakim przyjdzie mi wziąć udział, poczułem pewną więź z rozwścieczoną publicznością, nieustannie opluwającą mordercę. Pomyślałem, że jakkolwiek okrutne były to czasy, to ich sądy były szybkie, bezwzględne i sprawiedliwe.
Wtem hałas ucichł, tłum rozstąpił się w pewnym miejscu, a na podest niezdarnie wgramolił się niski i otyły mąż odziany w bogato zdobione szaty. W dłoni ściskał zalakowany i opatrzony urzędową pieczęcią zwitek pergaminu. Stanął przed katem, odchrząknął teatralnie, po czym rozwinął dokument i zaczął:
– Praworządni obywatele Ulm! Tryumf Bożej sprawiedliwości zstąpił na te ziemie! Przeto stoi przed Wami Jorg, zwany Wątłym. Niech was nie zwiedzie jego cherlawa istota, bo to bestia w ludzkiej skórze, czarci pomiot, wysłannik samego diabła! – tu urzędnik przystanął na chwilę, by złapać oddech i napawać się wrażeniem, jakie uczynił na pospólstwie. Przez tłum przeszedł pomruk strachu, nerwowe szepty, gdzieniegdzie odmawiano modlitwy, czyniąc znak krzyża. – Jak wielu z was zapewne wie, dziś, w samo południe, pochwycono tego nikczemnika na gorącym uczynku. – kontynuował mówca. – W kotle dziecię warzył, wespół z biesem juchę pacholęcia pili i na ucztę czekali. Na torturach przysiągł swe z piekielną mocą knowania, spółkowanie z sukkubami, klątwy a czarodziejstwo i inne bluźnierstwa przeciw wierze. Tedy z mocy nadanej mi przez Boga, oskarżam go o kanibalizm a sił nieczystych używanie i skazuję na śmierć przez ścięcie, truchło na spalenie i rozrzucenie po lasach, bez należnej zmarłemu czci i obrządku świętego. Tako rzekłem, amen!
Z każdym kolejnym zdaniem mężczyzny w tłumie wrzało coraz bardziej, coraz większa wściekłość targała ludzkim sercem i coraz silniejsza była żądza mordu. Wraz z ostatnim słowem, gawiedź zawyła z radości i niecierpliwie wypatrywała rychłego widowiska, brutalnie przepychając się o lepszy widok na miejsce egzekucji. W tym samym czasie, na dany znak, kat rozpoczął przygotowania do wymierzenia kary śmierci. Nałożył rękawice i przepaskę z otworami na oczy. Następnie z łatwością zmusił zbrodniarza do klęknięcia i ułożenia głowy na pniu. Po raz ostatni spojrzał pytająco na urzędnika, który skinął w odpowiedzi głową. Przeżegnał się więc, po czym w ciszy, jaka nastała wokół, uniósł topór w górę i z chirurgiczną precyzją uderzył w kark nieszczęśnika. Gorąca posoka trysnęła w najbliżej stojących, a ścięta głowa poturlała się pod nogi gapiów. Jeszcze przez ułamek sekundy w powietrzu wisiała cisza, by przerodzić się w ogłuszający ryk entuzjazmu. Szybko ktoś pochwycił czerep za włosy i ze śmiechem wrzucił dalej w wiwatujący tłum.
Oszołomiony dantejską sceną, jaka rozegrała się przed chwilą przed moimi oczami, zupełnie zapomniałem, dlaczego się tu znalazłem. Niestety pamiętał o tym strażnik. Poczułem szarpnięcie za nadgarstki, gdy ten pociągnął mnie w stronę przedstawiciela władzy miejskiej. Szepnął mu kilka szybkich słów na ucho, po czym oddał mnie w ręce kata. Ten niedbałym kopniakiem zepchnął truchło mojego poprzednika z podwyższenia i chwycił mnie stanowczo za związane nadgarstki. Nie spodziewał się więcej pracy na dziś, dlatego, podobnie jak ja, z niezadowoleniem oczekiwał dalszego rozwoju sytuacji.
Korpulentny jegomość odczekał chwilę, aż mieszkańcy nieco ucichną. Co poniektórzy zaczęli dostrzegać nowego skazańca, uspokajali więc sąsiadów i przypatrywali się uważnie. Po kilku minutach gawiedź pozwoliła na nowo rozpocząć przemówienie.
– Ludu Ulm!, tak licznie zgromadzony w obliczu prawa boskiego. Bądźcie świadomi nieuchronności a surowości kary za życie w grzechu i niezgodzie z boskim przykazaniem. – w tym momencie podszedł do mnie i położył dłoń na mojej głowie. – Z żalem nad duszą tego człowieka wieści zasięgnąłem, azali przez diabła kuszony, sięgnął po cudzą własność, pokory nie znając. Pobożnemu chrześcijaninowi, ojcu dzieciom – ostatnią koszulę niemal z piersi zdarł, umiaru w chytrości nie znając.
– Dwie kury, panie! – dało się nagle słyszeć z tłumu. – To on dwie kury o wschodzie chycił na podgrodziu. Na własne oczy żem widział – żywym łby odgryzł, przeżuł, jeno dzioby wypluł. Resztę za pazuchą upchnął i w powietrzu jak mara się rozpłynął.
„Co za brednie?” – myślę sobie i mrużę oczy, próbując dojrzeć krzykacza w tłumie. „No nie… to znów ten dziadek wymachuje kosturem. Rano nie miał siły synowi w polu pomóc, ale na wieczorną egzekucję przybiegł ochoczo…”
– Cichaj tam starcze, kędy mówię! – machnął ręką, jakby od muchy się oganiając, nielicho już spocony z wysiłku urzędnik. – Tedy za przewiny tegoż tutaj, eee, jak go zwą… nieważne… Tedy chłostę wyznaczam w wysokości 10 batów. Karę przyjmie bez zwłoki.
Przez gapiów przeszedł pomruk zawodu. Nie tak łagodnej kary się spodziewali. Lepsza jednak taka rozrywka, niż żadna, więc mało kto opuścił tłum, by powrócić do domu.
– Wprzódy jeno – kontynuował mówca – młokos napiętnowany będzie cechem złodziejskim, coby każdy w mieście wiedział, że jest łajdak i na własność swą miał baczenie. Tako rzekłem, amen.
Ku mojemu przerażeniu szybko zorganizowano prostokątny pojemnik wypełniony rozżarzonym węglem, w którym umieszczono metalowy pręt zakończony główką w kształcie trupiej czaszki. Ta bardzo szybko nagrzała się do czerwoności, więc kat rozwiązał moje nadgarstki, chwycił za przedramię, przycisnął do ociekającego jeszcze krwią poprzednika pnia i sięgnął po narzędzie tortury. Na nic moje próby wyszarpania ręki, oprawca znał się na swojej robocie i trzymał silnie, niczym imadło. Z obrzydzeniem patrzyłem w twarze tłuszczy, która z rozpalonymi z podniecenia oczyma i uśmiechem na ustach obserwowała mój strach. Kat tradycyjnie spojrzał po raz ostatni w oczy mojego oskarżyciela, który beznamiętnie skinął głową, po czym przyłożył rozgrzane żelastwo do powierzchni mojej dłoni. Najpierw usłyszałem skwierczenie, potem poczułem swąd przypalanej skóry, a po ułamku sekundy koszmarny ból.
– Nie, nie, nieeeee – wrzasnąłem przeraźliwie.
– Nie, nie, nieeeee… krzycz tak, bo mi głowa pęka!
– Co? Co się dzieje?
– Nic, przyśniło ci się coś kretynie! – odpowiedział mój wściekły przyjaciel. Znajdowaliśmy się w jego mieszkaniu. Musieliśmy oboje zasnąć nad niedokończoną partią, bo wszędzie walały się karty, znaczniki, figurki oraz kafle planszy.
– Czyli to wszystko… to był tylko sen? – spytałem oszołomiony.
– Jakie wszystko? O czym ty bredzisz? – usłyszałem w odpowiedzi.
– Nie… nic, nic. – poczułem niesamowitą ulgę. Nigdy wcześniej żaden koszmar nie był tak realny. Sięgnąłem po stojącą na stoliku obok szklankę z wodą i wtedy ją dostrzegłem. Ze skóry na wierzchu mojej dłoni upiornie uśmiechała się wypalona ludzka czaszka…

