Jako zagorzały fan Cywilizacji, oczywiście z wypiekami na twarzy śledzę każdy ruch Vlaady Chvatila – człowieka, który stworzył moją ulubioną grę planszową. Dodatkowo, jestem miłośnikiem gier imprezowych – Jungle Speed czy Jenga są bardzo wysoko na mojej liście najciekawszych tytułów, więc informacja o Bunny bunny, moose moose musiała wzbudzić moje zainteresowanie. Od początku jednak byłem trochę sceptyczny – tak jak od Camerona nie oczekuję reżyserii głupiutkiej komedii, tak nie do końca widziałem Chvatila roli twórcy party-game.
Dodatkowe obawy wzbudziły opinie po zeszłorocznych targach SPIEL (Essen, Niemcy), w czasie których gra miała premierę – delikatnie mówiąc nie były specjalnie przychylne, szczególnie wśród polskich graczy. Mimo wszystko postanowiłem dać grze szansę – bardziej z ciekawości, co takiego można jeszcze wymyślić w tej dziedzinie.
Łoś ugryzł kiedyś moją siostrę…
Pierwsze uderzenie obuchem przyszło w czasie czytania instrukcji – dwanaście stron w grze imprezowej? Co prawda jest tam sporo przykładów i rysunków, nadal jednak jest to kawał obszernego tekstu. Na szczęście po przebrnięciu przez instrukcję okazuje się, że zasady są tak naprawdę dosyć proste i tłumaczy się je w czasie góra trzech minut.
W grze występuje narrator, który czytając dosyć głupawy wierszyk wykłada kart na 6 stosów. Zadaniem graczy jest obserwowanie kart i robienie dłońmi „rogów łosia” lub „uszu królika”, tak aby dopasować się do najwyżej punktujących kart a uniknąć pozycji, za które są kary. Zarówno rogi jak i uszy mają sporo różnych cech – ustawienie na głowie, kierunek, oklapnięcie, itp. – przeanalizowanie 6 ciągle zmieniających się kart nie jest proste. W pewnym momencie narrator wykłada kartę myśliwego, mówi „BAM” i gracze zastygają w bezruchu, podczas gdy on liczy punkty.
Poważnie. Chciała wyryć na nim swoje inicjały szczoteczką do zębów
Liczenie punktów nie jest zupełnie banalne i przy większej liczbie graczy potrafi zajmować prawie tyle co sama runda rozkładania kart. Poza ułożeniem rąk, trzeba wziąć także pod uwagę wystawienie języka (które pozwala łosiowi udawać królika i odwrotnie) i karty modyfikatorów (zamieniające punktację). W tym czasie – przypominam – gracze muszą tkwić w bezruchu, często z nienaturalnie ułożonymi rękami czy wysuniętym językiem, co na dłuższą metę jest to dosyć męczące.
Czasami dochodzi też do dyskusyjnych kwestii – czy gracz pokazał ucho z boku czy na czubku głowy, czy jego jest ono zagięte czy nie, czy ten język był wysunięty, ale gracz go schował już po „BAM!”? To akurat „urok” większości gier imprezowych, warto jednak o nim wspomnieć i ustalić sztywne zasady pokazywania poszczególnych poz, aby uniknąć nieporozumień w trakcie gry.
Widać też, że narrator nie ma właściwie nic sensownego do roboty – jego rola ogranicza się do mechanicznego rozkładania kart i liczenia punktów. Na szczęście rola ta jest przechodnia – po każdej rundzie gracze przesiadają się i kolejny z nich zostaje narratorem.
Warto wspomnieć także o tym, że w grze punktujemy dwoma rodzajami pionków – królikami i łosiami. Wynik końcowy określa pozycja naszego drugiego zwierzęcia, poza samymi kartami trzeba więc brać pod uwagę, którym pionkiem chcemy się poruszyć do przodu (i starać się pokazać to zwierzę). Dodaje to grze drobnego elementu taktycznego (oczywiście kategorii party-game).
Pamiętajcie ugryzienie łosia może być bolesne…
Co ciekawe, o ile zwykle do gier imprezowych nie mogę narzekać na brak towarzystwa – do Bunny bunny z trudem mogłem kogoś namówić. Bunny bunny po prostu wymaga robienia naprawdę głupich min i pozycji, nawet w porównaniu z tymi znanymi z gry Palce w Pralce. Nawet autor instrukcji dostrzegł ten problem – drugą stronę zajmuje wielki rysunek-historyjka jak to jeden z graczy nie chce przyłączyć się do wygłupów.
Dodatkowym utrudnieniem jest konieczność posiadania długiego stołu – narrator siedzi zawsze po jednej stronie a wszyscy pozostali gracze muszą zmieścić się po drugiej, najlepiej tak, aby nie przeszkadzać sobie rękami przy pokazywaniu łosi i królików. Przy nawet dużym stole mieści się najwyżej 4 osoby z jednej strony – „chłopak” z powyższego rysunku i tak nie mógłby dosiąść się do partyjki – po prostu się nie zmieści.
Tresura łosia
Trudno mi jednoznacznie ocenić Bunny bunny, moose moose. Z jednej strony zawiera sporo denerwujących wad, z drugiej zaś przy grze imprezowej nie są one aż tak ważne – najważniejsza jest dobra zabawa i emocje a te w dużej mierze zależą od towarzystwa. Zasady są dosyć pomysłowe i generują częste pomyłki graczy, sporo śmiechu i głupich min.
Gdybym jednak miał wybierać – wydaje mi się, że w każdej sytuacji wybrałbym dynamiczniejszego, szybszego i tańszego Jungle Speeda, Jengę czy Palce w Pralce. Trudno mi sobie wyobrazić namówienie do tej gry mniej planszówkowych znajomych czy używanie jej do przełamania lodów z osobami zupełnie nieznajomymi. Mimo całkiem niezłej zabawy, jaką daje, muszę jej więc wystawić dosyć niską ocenę – tym razem Vlaada Chvatil nie błysnął geniuszem i chyba wolę go w roli autora ciężkich, rozbudowanych gier dla graczy niż infantylnych party games.
P.S. Śródtytuły pochodzą z filmu Monty Python i Święty Graal w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego.
ja_n (1/5) – Ta gra to po prostu dramat i masakra. Zasady są proste, ale tłumaczy się je trudno, bo poszczególne gesty są bardzo niejednoznaczne i niewiele się różnią – trudno ogarnąć co kiedy pokazywać nawet gdy gracze w skupieniu słuchają, a co dopiero na imprezie. Same gesty i ich utrzymywanie podczas zliczania punktów są bardzo niewygodne. Nie ma żadnych szans skontrolowania czy ktoś nie zmienił gestu podczas podliczania punktów – zajmuje to sporo czasu i gracze nie widzą się nawzajem (wszystkich widzi tylko narrator, który jest zajęty). No i do tego wszystkiego ta gra nie ma żadnego sensu, to najgłupsza imprezówka jaką znam. Na koniec zarzut chyba najcięższy – bardzo nie podoba mi się podejście autora/wydawczy/autora instrukcji do swoich klientów. Jak się zrobi debilną grę, to przynajmniej warto unikać nazywania sztywniakami tych którym się ona nie spodoba.
Don Simon (1/5) – Dno i metr mułu. Nie podoba mi się żaden aspekt tej gry. Nudne, nieśmieszne, przerywane mozolnym i żmudnym liczeniem punktów, chaotyczne, męczące i stanowczo za długie. Party Games to nie jest mój ulubiony gatunek, ale nawet biorąc to pod uwagę ten tytuł niczym się nie broni. Stanowczo odradzam. Już wolałbym zagrać w Colonię…